wiedzielismy, ze jeszcze tylko jeden dzien na Korculi i bedziemy musieli opuscic goscinne progi tej wyspy: W zwiazku z tym szkoda nam bylo czasu na plazowanie od rana i wybralismy sie do miasta, zeby moc zobaczyc Korcule w pelnym sloncu. Droga do miasteczka wygladala tego dnia troche inaczej…zalana slonecznym blaskiem roslinnosc byla bujna i soczysta.



tak jak wczoraj spotykalismy koty- dzis leniwie wyciagniete i grzejace swoje futra:)




..o! przepraszam:) to nie kotek;) to zdaje sie szarancza- ogromnie sympatyczna!
zjedlismy pyszne lody w lodziarni- a jakze!- Marco Polo:)

a tu dom tego slynnego podroznika, ktory urodzil sie na Korculi:

miasto za dnia jest rownie urokliwe co wieczorem. Uliczki przeswietlone ostrym sloncem, wyszlifowany kamien pod stopami lsni, oslepia…



…jednoczesnie nie baczac na nasze wzruszenia i zachwyt- rownolegle toczy sie zwyczajne zycie w miescie..



…zycie i smierc…

przezywalismy chwile wzruszen i zadumy…


i chwile kiedy podziwialismy ludzka pomyslowowsc:) kazdy skrawek miejsca na wage zlota!

mimo dwoch wedrowek po Korculi- czujemy niedosyt…wiemy, ze musimy tu kiedys wrocic, zeby bez swiadomosci szybkiego powrotu moc bezkarnie przysiadac na kamiennych podestach i chlonac dzwieki, zapachy….grzac twarz w sloncu….
zegnaj Korculo! do zobaczenia!




