kolejną noc lało, całe szczęście dni, mimo że pochmurne, są bezdeszczowe. o 8.00 zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy w kierunku Wismaru. chcieliśmy po drodze zobaczyć wiatrak holenderski, więc zboczyliśmy na drogi gorszej jakości, dużo węższe, momentami kręte
przejeżdżaliśmy przez małe miejscowości i zobaczyliśmy niemiecką wieś, inną od naszych wyobrażeń. takimi bocznymi drogami dotarliśmy do wiatraka w Stove, który bardzo nam się podobał. wprawdzie zwiedzanie możliwe jest tylko w sezonie turystycznym, ale sam jego widok robi wrażenie.
obok usytuowane jest mini zoo, w zagrodach widzieliśmy dziki i daniele.
samotny biały kamper 😉
park zwierząt w Wismarze zaprasza 🙂
niedaleko za Stove wjechaliśmy na zdecydowanie lepszej jakości drogę z wyspy Poel, którą szybko dotarliśmy do Wismaru. początkowo przeraził nas widok kominów fabrycznych, ale kiedy wjechaliśmy w okolice starego miasta i zobaczyliśmy kutry rybackie na nabrzeżu poczuliśmy się lepiej.
zrobiliśmy zakupy w markecie i wjechaliśmy na stellplatz, który okazał się być położony bardzo blisko centrum. stały tutaj już dwa kampery, miło, że nie tylko nam w styczniu przyszedł taki pomysł do głowy.
nocleg kosztuje 9E, dodatkowo 1E za 100 l wody, prąd 1E/8h, możliwy serwis bez noclegu za 3E, namiary: N 53 53 39 98, E 11 27 06 04.
poszliśmy do miasta. stelplatz (żółty trójkąt na środku mapy) jest usytuowany przy nabrzeżu portu, który powstał 800 lat temu.
w kilka minut dotarliśmy do kutrów i zaopatrzyliśmy się w wędzone ryby, które spałaszowaliśmy na ławce. ceny podobne jak w Polsce, ale ryby mniej solone. pierwszy raz jedliśmy wędzone krewetki- smaczne!
z daleka zobaczyłem ristorante, niestety “ruhe tag” 🙁
chwila namysłu co do kierunku zwiedzania…
na stare miasto weszliśmy przez Wieżę Wodną z XV wieku
pospacerowaliśmy chwilę sympatycznymi i znów pustymi uliczkami
nad kanałem karmiliśmy ptaki, nasze dzieci bardzo to lubią
dziwnym “zwyczajem” tej części Niemiec jest wyrzucanie choinek do cieków wodnych…
idąc dalej docieramy do kościoła św. Mikołaja, największego zabytku
wnętrze tej pięknej gotyckiej budowli poddawane jest gruntownej renowacji zrobiliśmy więc tylko kilka zdjęć tuż przy wejściu
jeszcze przed wyjazdem czytaliśmy o “Schweinebrucke”, ale spodziewaliśmy się mostu bardziej okazałego, skoro rozpisują się o nim w przewodnikach 😉
ale cztery świnki są bardzo sympatyczne, prawda?
nasz spacer trwał dalej. w Niemczech urzekają nas niezmiennie wystawy sklepowe- tutaj wszystko z grzybem w tle
w oddali widać kota, poszliśmy za nim
ta część miasteczka mniej nam się podobała. rozumiem, że brama była tutaj potrzebna, ale dlaczego stworzono taki koszmarek???
wracamy na szlak, docieramy do rynku z malowniczymi kamieniczkami, którego rozmiary 100/100m czynią go jednym z większych w północnych Niemczech. tutaj znajduje się m.in. najstarsza kamienica Wismaru, w której mieści się gospoda “Stary Szwed”
w sierpniu organizowany jest festyn, upamiętniający szwedzką okupację, na którym co roku mieszkańcy miasta przepedzają najeźdźcę. nie możemy uczestniczyć w tych uroczystościach więc zabraliśmy ze sobą szwedzkie wspomnienie 😉 głowa Szweda nawiązuje do prześmiewczych figur umieszczonych niegdyś u wejścia do portu
w pobliżu znajduje się wspaniała ozdobna rotunda z kopułą oraz fontanną. studnia która się pod nią mieści została zbudowana pod koniec XVI w. i jeszcze do końca XIX w. była jedynym ujęciem wody w mieście!
udajemy się do informacji turystycznej, zwykle nam się przydają darmowe broszury i mapki
każdy robił zdjęcie tego Lincolna
kontynuowaliśmy nasz spacer
wiele kamienic wymaga remontu, w końcu przez cały okres NRD niszczały
obecnie widać, że miasto się restauruje i jest szansa, że za kilka lat będzie tutaj jeszcze ładniej 🙂
po drodze do kampera trafiliśmy jeszcze na plac zabaw
przed obiadem musiałem podjechać na stację serwisową wylać szarą wodę i nabrać czystej. doceniłem, że kupiłem osłony termiczne z “oknami”
w aucie zjedliśmy wyjątkowo wspaniałe spaghetti, ja wstyd mówiąc objadłem się okropnie… później dziewczynki poszły pobawić się na dwór, bawiły się aż do zmroku
przed wyjściem na kolację skonsumowaliśmy przygotowane przez nie wirtualne posiłki 😉
i mogliśmy iść na wieczorny spacer i kolację
wypatrzony wcześniej lokal ominęliśmy, gdyż wybór okazał się niefortunny. jeśli weszlibyśmy do niego nie byłoby mowy o spacerze, więc poszliśmy dalej, w kierunku zauważonej wcześniej greckiej restauracji Syrtaki. jej lokalizacja w podziemiach niezbyt ładnej kamienicy nie wróżyłaby powodzenia w Polsce, ale tutaj jest to możliwe, mimo że na zewnątrz pustki wcale nie byliśmy jedynymi gośćmi!
zamówiliśmy zestawy greckich mięs, do tego sałatki, dla dziewczyn soki, dla nas lokalne piwo podane w pokalach z wyjątkowo cienkiego szkła… dostaliśmy ouzo do spróbowania i przyznać trzeba, że bardzo mocno zmrożone jest naprawdę smaczne 🙂 potem przyszedł czas na degustację mięs, które Grecy przyrządzają wyjątkowo łagodnie.
wszystko było bardzo smaczne, chociaż najbardziej smakowała wątróbka, najprawdopodobniej cielęca, nawet Ola zjadła bez zająknięcia, a wiadomo, że większość dzieci wątroby nie trawi. jakkolwiek mięso było wspaniałe, podczas letniej podróży do Hellady skupimy się raczej na owocach morza 😉 najedliśmy się “po korek” za 32E. dziewczynki zapamiętały Greka, który nas obsługiwał i to nie tylko za kolorowanki na dzień dobry czy za lizaki na pożegnanie, ale przede wszystkim za bardzo miłą obsługę. na “do widzenia” Ola pożegnała się z obsługą po angielsku, wcześniej również dziękowała w tym ciągle obcym dla niej języku- widać, że podróże kształcą 🙂 do kampera ledwie się doczołgaliśmy…